sobota, 23 października 2010

~Klatka

Sadeq Chubak
tłum. Magda Galas

Przy chodniku, na krawędzi skutego lodem rynsztoku stała klatka pełna kur: wykastrowanych kogutów, zwyczajnych, zielononóżek, cętkowatych, jarzębiatek, czubatek, kremowych, z krótkim ogonem, krótkonogich i nieopierzonych kurcząt.
W rynsztoku w lód wmieszały się herbaciane fusy, skrzepnięta krew z sokiem z granatów i winogron, skórka pomarańczy, suche, pożółkłe liście razem z łajnem.
Przy rynsztoku, obok klatki był dół, wypełniony zakrzepłą, zamarzniętą krwią, na którą rzucono kurze pióra, zgniłą brukiew, pety, odcięte kurze łebki, łapki i końskie łajno.

Dno klatki było wilgotne od odchodów kur, pokryte nimi. Z odchodami zmieszane  były łuski prosa, plewy i pył. Łapki, pióra kur i kogutów były wilgotne. Wilgotne od odchodów. Było im ciasno. Wszystkie ocierały się o siebie. Były posklejane ze sobą jak ziarna kukurydzy. Nie miały miejsca, żeby przysiąść. Nie miały miejsca, żeby stanąć. Nie miały miejsca, żeby przysnąć. Dziobały się nawzajem po łbach, ciągnęły się za grzebienie. Nie miały miejsca. Wszystkie stukały się łbami. Wszystkim było ciasno. Wszystkim było zimno. Wszystkie były wygłodniałe. Wszystkie były dla siebie obce. Wszędzie śmierdziało. Wszystkie na coś czekały. Wszystkie były do siebie podobne a los żadnej z nich nie był lepszy od drugiej.

Te, które oberwały po głowie, chowały łby pod pióra skrzydeł przy łapach i chcąc nie chcąc zanurzały dzioby w odchodach na dnie klatki. Wtedy nie mając innego wyjścia, dziobały łuski prosa. Te, które nie mogły dostać się na dno klatki, dziobały pręty, gapiąc się na zewnątrz. Nie niosło to ze sobą żadnych korzyści, nie było jak uciekać. Nie było nawet gdzie żyć. Ucieczki nie umożliwiał ani rogowy dziób, ani łapy, ani gniewne gdakanie, ani siła i napór, ani wzajemne dziobanie sobie łbów.

Ale zajmowało je to. Świat zewnętrzny był dla nich obcy i bezlitosny. Ani ich wzrok pełen bólu, ani piękno ich piór i skrzydeł nie pomagało.

Wierciły się, zanurzając dzioby w odchodach i pijąc wodę z potłuczonej miski tuż przy klatce, podnosząc w podziękowaniu łby, gapiły się na zakłamany, sarkastyczny i drwiący sufit klatki. Delikatne krtanie wstrząsały się połykając wodę.

Nawet kiedy drzemały, wszystkie na coś czekały. Były skołowane i bezużyteczne. Zniewolone. Nie było gdzie żyć i dokąd uciekać. Nie było wyjścia z tej kloaki. Zbiorowo skazane na zimno, obcość, samotność, oczekiwanie.

Nagle,  gwałtownym szarpnięciem otwarły się drzwiczki klatki. Ogorzała, brudna, o nabrzmiałych żyłach i zrogowaciałej skórze złowroga ręka wparowała do klatki, przebierając między współwięźniami. Okrutna, gniewna i obojętna ręka wznieciła rwetes w środku, zbierając żniwa. Współwięźniowie poczuli znajomy zapach śmierci. Wpadli w panikę, trzepotali skrzydłami, ukrywali się pod skrzydłami i piórami. Ręka nad ich głowami obracała się i wprawiała w drżenie, niczym silny magnes opiłki żelaza. Ręka docierała do każdego zakamarka, a wzrok z zewnątrz sterował nią jak radar, chwycił u nasady skrzydeł młodego, smarkatego kurczaka i wyciągnął go stamtąd. Ręka z ćwierkającym i walczącym kurczakiem podniesionym powyżej innych kur i kogutów nie zdążyła nawet opuścić klatki, jak pozostałe wróciły do skubania, obrywania po łbach w swojej kloace, zawieszając wzrok poza klatką. Były zmarznięte, głodne, zdumione, obce i czekające na coś. Zerkały na siebie nieufnie, obojętnie, na swoim miejscu, drapały się łapkami.

Na zewnątrz, przy klatce, ostrym, starym nożem poderżnięto kurczakowi gardło. Krew wypłynęła na zewnątrz. Kury i koguty widziały to z wnętrza klatki, gdakały. Z uporem dziobały pręty, ale pręty klatki były twarde. Pręty pokazywały świat zewnętrzny, ale nie wypuszczały. Z ciekawością i strachem, bezradnie zerkały na cieknącą krew, dopiero co oswobodzonego współwięźnia. Ale nic z tego nie wynikało. Było co było. Wszystkie zamilkły, kurz śmierci oprószył klatkę.

W tym samym momencie czerwony kogut o lśniących, błyszczących piórach, umazał dziób w odchodach, po czym podniósł go w górę by dziobnąć grzebień cętkowatej kury. Momentalnie kurka przysiadła i zwinnie ją dosiadł. Kura poturbowana i bezradna położyła się w kloace po czym wstała na nogi. Zatrzęsła się i otrzepała pióra, po czym zaczęła dziobać ziarno. Zatroskała się. Chwilę postała, po czym wróciła do dziobania.

Rozległo się gdakanie i zawodzenie kury. Jakiś czas kręciła się wokół własnej osi, po czym zlękniona przykucnęła szybko i wyrzuciła z siebie w kloakę klatki krwiste, galaretowate jajko bez skorupki. Ogorzała, brudna, o nabrzmiałych żyłach i zrogowaciałej skórze złowroga ręka przeszyła powietrze klatki i wyciągnęła jajko z tej gnojówki. W tym samym momencie na zewnątrz klatki otworzyły się jak grób usta, które je połknęły. Współwięźniowie otępiale patrzyli przed siebie.




***


Wszelkie prawa zastrzeżone, chcesz skopiować, spytaj.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Przerwa

Rysunek, który pasuje nam ogólnie do twórczości Czubaka.



Autorka: http://www.patrycjagarczynska.art.pl/

niedziela, 13 czerwca 2010

#Sprawiedliwość

Sadeq Czubak
tłum. Magda Galas


Koń, ciągnący dorożkę wpadł w rynsztok, miażdżąc sobie piszczel i rzepkę przedniej kończyny. Widać było, że kość pod skórą w kolorze henny jednej z nóg, przemieściła się i spowodowała krwotok. Rzepka w drugiej nodze kompletnie oddzieliła się od stawu i wisiała tylko na kilku żyłkach i ścięgnach, które nie sprzeniewierzyły się ciału. Kopyto jednej z nóg, tej ze złamanym piszczelem, wykręciło się na zewnątrz, tak, że można było dojrzeć połyskującą podkowę z trzema przytwierdzonymi do niej gwoździami.

Zamarznięta woda w rynsztoku zaczęła rozpuszczać się wokół ciepłego końskiego ciała. Całe ciało zanurzone było w brudnej od krwi i błota wodzie. Z trudem łapał oddech. Płatki nozdrzy otwierały się i zamykały, połowa języka wystawała spomiędzy zaciśniętych zębów. Wokół warg pojawiła się krwawa piana. Grzywa opadała mu na pysk poruszając przechodzących obok dwóch zamiataczy ulic i robotnika, ubranego w mundur wojskowy bez naramienników, w czapce bez słonecznika . Zapragnęli wyciągnąć go z rynsztoku.

Jeden z zamiataczy o ręce wyraziście pomalowanej henną powiedział:

-Ja chwycę go z tyłu, każdy z was niech weźmie za nogi i jednocześnie spróbujemy go dźwignąć. Wtedy, dopóki zwierzę nie będzie w stanie znieść bólu i ustać na ziemi. Wtedy szybko puścicie nogę a ja tył. No przecież ustoi na trzech nogach. Ta noga nie jest bardzo złamana. Jak kura daje radę ustać na dwóch nogach, to co on ma nie dać na trzech?

Pan, który pod pachą miał skórzaną, brązową teczkę i okulary przeciwsłoneczne powiedział:

-Czyżby w ten sposób dało się podnieść to zwierzę? Kilka osób musi podnieść całe ciało i postawić na chodniku.

Jeden z gapiów, trzymający dziecko za rączkę zaprotestował:

-Ten bidul już nikomu do niczego się nie przyda. Sprawę trzeba zakończyć kulką w łeb.

Po czym odwrócił twarz w stronę słabowitego policjanta, jedzącego pieczonego buraka na rogu ulicy, ze słowami:

-Poruczniku, masz broń, dlaczego mu nie ulżysz? To zwierzę bardzo cierpi.

Policjant z burakiem w ustach rozpychającym policzek, odpowiedział szyderczo:

-Wolne żarty Panie Maluczki! Po pierwsze, kulki nie są na konie, tylko na złodziei. Po drugie, powiedzmy, że skrócę jego cierpienie. Nawet jeśli nikt nie będzie pytał o to w Dniu Sądu Ostatecznego, to co powiem rządowi? Spytają mnie, nieszczęsnego, co zrobiłem z kulkami.

Sejjed w turbanie ze sfatygowanym kożuchem na ramionach powiedział:

-Och, nic nie jest temu zwierzakowi. Bóg nie chciałby, żeby go zabił. Do jutra wydobrzeje. Lekarstwem jest mumai  wielkości orzecha laskowego.

Przechodzień z gazetą pod pachą, który dopiero co się pojawił, spytał:

-Co tu się dzieje?

Mężczyzna pykający fajkę  powiedział:

-Panie, ja nie stąd. Ja tylko przechodziłem…

Zatroskany sprzedawca pieczonych buraków, obierając dla jednego ze swoich klientów buraka nożem bez rączki, odpowiedział:

-Nic tam, stuknęło go auto, ochwacił się. Biedak leży tak od świtu do teraz, w tej wodzie i zdycha. Nikt się nim nie przejmuje. O i tyle…- Uciął swój wywód zwracając się do klienta – Dycha za to – po czym wrzasnął – Mam cukier nie na kartki. Sir  za dychę!

Pan z gazetą w ręce znowu zapytał:

-Nie ma teraz swojego właściciela?

Postawny mężczyzna wyglądający na szofera, ubrany w skórzaną kurtkę, z zielonym szalem wokół szyi odpowiedział:

-Jak nie ma właściciela? Czy jest coś bez właściciela? Sama taka skóra jest warta z piętnaście tomanów. Jego dorożkarz dopiero co tu był. Moim zdaniem, poszedł zostawić dorożkę i zaraz wróci.

Mały chłopczyk, który trzymał za rękę tego mężczyznę, uniósł głowę i spytał:

-Tatku, jak dorożkarz wziął dorożkę, przecież jego koń nie żyje?

Dobrze ubrany mężczyzna w okularach zapytał:

-Czy tylko jego przednie nogi są połamane?

Ten sam postawny mężczyzna, o wyglądzie szofera, z zielonym szalem wokół szyi odpowiedział:

-Jego dorożkarz powiedział, że żebra też ma pogruchotane.

Z nozdrzy końskich leciała para. Nad całym ciałem unosiła się para. Pod skórą widoczne były żebra. Na jego zadzie odciśniętych było błotem pięć palców. Tak jego szyja jak i kilka innych części ciała było w błocie. W niektórych miejscach jego skóra drżała. Przechodziły go gwałtowne dreszcze. Miał spokojny i obojętny wyraz twarzy . Z szeroko otwartymi oczami, bez łez, patrzył na ludzi.



******

Wszystkie prawa zastrzeżone. Chcesz skopiować, spytaj.

*



Autorka: A.Loobeensky

poniedziałek, 31 maja 2010

*


Autorka: www.trzyczwarte.blogspot.com

*Bajka o makowej księżniczce

Było sobie pole maków. Gigantyczne.
Rozpościerało się po horyzont.
Ale maki jak to maki – krótkotrwałe kwiatki: wystarczy dotknąć, a płatki opadają.
Przechadzała się polem Księżniczka, śpiewając swoją piosenkę, delikatnymi stopami deptała kwiatki, falbankami sukni odrywała płatki…
Nigdy nie patrzyła za siebie.
A za nią, każdy zmarły mak zmieniał się w Mężczyznę:  zdeptanego, z urwaną nóżka, główką, penisikiem.
Jęki boleści były wspaniałym akompaniamentem dla śpiewu Księżniczki.
Czasem Księżniczka płacze.


tekst i projekt książki: www.zaprojektowane.pl

 

*Rosiczka w dzbanie

bez płaszcza marzł w ogniu
co topił srebrniki mu w trzewiach
nie dla psa mięso kwieciste

Autor: www.8smy.blogspot.com

czwartek, 27 maja 2010

WSPÓŁPRACA

ZAPRASZAM DO WSPÓŁPRACY WSZELKICH TWÓRCÓW, KTÓRZY CHCIELIBY UCZESTNICZYĆ W PROJEKCIE SŁOWNO - OBRAZOWYM.

KAŻDY KTO MA POMYSŁ NA INTERPRETACJĘ FOTOGRAFICZNĄ, MALARSKĄ, RZEŹBIARSKĄ, KONCEPTUALNĄ [2D], GRAFICZNĄ OPOWIADAŃ TU ZAMIESZCZANYCH, TO  PROSZĘ O KONTAKT.

MOŻNA TEŻ WYSYŁAĆ TEKSTY LITERACKIE INSPIROWANE TYMI TŁUMACZENIAMI.


BĘDĄ ZAMIESZCZANE NA BLOGU, A DOCELOWO CHCEMY WYDAĆ KSIĄŻECZKĘ.

Z POZDROWIENIEM
MG

Krwiste kwiaty

Sadeq Chubak
tłum.Magda Galas

Morad stał pośrodku zatłoczonej ulicy. Zdjął z siebie marynarkę, którą sprzedał Zarii właścicielce pasmanterii. Czuł, że razem z marynarką ściąga z ramion społeczne zakłamanie i ograniczenia. Wypełniło go, nieznane dotąd uczucie wolności. Nieznacznie poruszył rękoma i  poczuł ulgę z myślą, że może żyć bez marynarki.

Wraz z myślą o posiadaniu dziesięciu tomanów  w kieszeni spodni ze sprzedaży marynarki, obudziło się w nim gwałtowne pragnienie. Był to głód alkoholowy i głód opiumowy, którego od wczoraj do tej chwili nie zaspokajał. Bez odurzającej dawki, nerwy wiotczały mu jak suche szczapki. Dreszcz odurzenia był wszystkim czego pragnął w tej chwili, wszystkim co zaprzątało mu głowę. Oczami wyobraźni widział jak przykleja podwójną działkę do cybucha fajki i na jednym wdechu wypala ją do końca. Czerpał prawdziwą przyjemność z tej myśli, w przedziwny sposób uspokajała ona jego nerwy. Wydał z siebie przeciągłe, głośne ziewnięcie, które od razu zmieszało się z wrzawą tłumu, zostawiając mu w zmysłach obietnicę rozkoszy i łagodności. Oczy zwilgotniały mu od łez.

Morad nic w życiu nie posiadał. To, co składało się na jego byt to: worek ruchomych kości, nagłe olśnienie zmieszane z dręczącym pesymizmem i zmurszałą wiedzą, która do niczego nie mogła się przydać. Miał nieustającą gonitwę myśli, miotał się od jednej do drugiej, nie potrafiąc na żadnej z nich się skupić.

Był jak niechlujna łata naszyta na cuchnącym rozporku społeczeństwa. Prowadził tam życie na pograniczu życia, jak wesz, ale tak czy siak, to nie było prawdziwe życie. Pewnie dlatego nie był w stanie nagiąć się do wymagań ludzi. Lata świetlne dzieliły jego radości, jego bolączki i jego myśli od innych. Traktował własne męczarnie jak swoje radości, były nierozdzielną częścią jego egzystencji. Obrzydzali go ludzie, nawet noworodki. Przywykł do samotności. Nawet  w najbardziej zatłoczonych miejscach czuł się samotny i prawie nie zwracał uwagi na kogokolwiek wokół. Morad nikogo nie widział i nie chciał zobaczyć. Zbudował wokół siebie skorupę, na kształt skorupki kurzego jajka i wił się wewnątrz. Czasami dostawał nagłego wstrząsu. Chcąc nie chcąc uświadamiał sobie obecność innych, kiedy czuł taką potrzebę. Widział, że wszyscy mają wszystko, a nawet, to co zbędne. Szybko jednak wyśmiewał tę myśl w duchu, ospale i ozięble kołysał głową na wszystkie strony, jak wąż, który ocknął się ze snu. Zapominał o wszystkim. Nie miały dla niego znaczenia takie pojęcia jak: honor, wstyd, moralność, religia, prawdomówność czy łgarstwo, bycie w porządku, zwracanie uwagi na obietnice własne czy ludzkie. Nie miał związanych rąk niczym, poza własnymi pragnieniami. Nawet gdyby były chwilowe. Kiedy je zaspokajał, czuł jeszcze mocniej ich absurdalność. W tym momencie był ich niewolnikiem. Szukał ich zachłannie. Zaspokajanie pragnień odwracało uwagę od przeszłych i przyszłych trosk i żali.

Jak miałby teraz uniknąć spotkania z Żydem wierzycielem, który był właścicielem sklepu na rogu ulicy? Morad spoglądał z pewnej odległości na sklep Żyda, widział jak ten przycupnął na taborecie niczym orzeł przed swoim kramem. Morad poczuł skurcz w sercu po czym się zamyślił.

Nie robi mi różnicy jeśli ten żydowski gnój na oczach wszystkich złapie mnie za kołnierz i zażąda zwrotu kasy. Czy dotychczas już setki razy tak się pieklił? Jeśli będę zwracał uwagę na garść tych osłów, jaka będzie różnica między mną a nimi? Lekceważą to, że jestem takim samym człowiekiem jak oni, który żyje wśród nich, ma brzuch, ma pragnienie i tysiąc innych potrzeb, nie dają po sobie poznać, że każdy ma żony ślubne i nieślubne . Nie boję się tych gnojków. No i co? Jak zaczniemy się kłócić, to zaraz zgromadzą się gapie. Kobiety pomyślą: „Jaki przystojny młodziak! Przespałabym się z nim”. Ale czy jakaś podejdzie i powie: „Chodźmy do mnie do domu” ? Do mnie, który nie mam marynarki, nie myłem się od miesięcy, nie mam żadnego statusu społecznego, ani majątku, ani sławnych rodziców? Kto takiego poważnie traktuje? A mężczyźni pewnie powiedzą, że w każdym calu jest chamskim zbirem. Obrzucimy się stekiem przekleństw, a potem rozejdziemy w swoje strony. Nie zmienia to faktu, że potrzebuję pieniędzy. Muszę za nie wyżyć. Było nie było straciłem te papierki, od których zależy moje życie. Zapaliłbym lepiej opium i napił się araku do syta, przespał z Mahin w jej domu. Do diabła z nim… wmieszam się w tłum i wymknę się. Przy swoich ślepawych oczach nie ma szans zobaczyć mnie o zmierzchu.

Młoda, piękna, smukła, uwodzicielska kobieta z klasą - Morad nawet nie marzył, żeby kiedykolwiek w życiu dotknąć jej sukienki wiszącej na wieszaku w pralni - przemknęła obok niego, roztaczając wokół siebie morfinową woń perfum. Momentalnie, jedno z pragnień drgnęło w Moradzie, jak poruszone iskrą prądnicy. Wciągał woń perfum na tyle ile miał miejsca w płucach. Z niechęcią wydychał je na zewnątrz. Zapach ten tak długo utrzymywał w klatce piersiowej, aż dopadał go atak kaszlu. Woń jej perfum magnetyzowała jego zmysły jak morfina. Pachniała palonym opium wymieszanym z tynkturą. Poczuł się jakby wciągnął porządnego macha z fajki. Zagotowało mu się w głowie, a obezwładniające pragnienie wypełniło go po czubki palców. Nie wiadomo skąd to pragnienie pochodziło i czego chciało. Pragnienie mieszające się z zazdrością, ubóstwem, pożądaniem i żądzą, ale nie będące żadnym z nich. Wcięcie w talii, delikatne ramiona i twarde pośladki, były tak perfekcyjne, że jedynie rzeźbiarz w zapomnianym przez Boga miejscu, w separacji od kobiet, dla własnej uciechy stworzyłby coś podobnego.

Maki na jej zwiewnej i obcisłej sukience, która opinała ciało, zdawały się być wytatuowane prosto na skórze. Najdrobniejszy ruch jej nagiej, kształtnej nogi, wprawiał kwiaty w żywy, uwodzicielski pląs, a ten wprawiał w drżenie serce mężczyzny. Każdy pojedynczy kwiat kołysał się pożądliwie, wchodził z nim w rozmowę, po czym stroił miny, odwracał się i zostawiał niezaspokojonego. Kobieta zdawała się być naga, a krwiste kwiaty z płatkami w kolorze opium jakby były wytatuowane na jej mięśniach, na jej pośladkach i na jej talii. Człowiek pragnął bez przerwy podążać za nią, wdychać morfiniczny zapach jej perfum, karmić oczy widokiem strojących miny kwiatów z żywego mięsa - kwiatów na świeżym, gładkim i ciepłym mięsie.

Pełen wdzięku ruch jej pośladków, sprawiał, że kwiaty unosiły się w górę i dół jak zawór w silniku samochodowym - gdzieniegdzie bardziej, gdzieindziej mniej, ale w każdym miejscu tak samo atrakcyjnie, wymownie i zniewalająco.

Od jej talii rozchodziły się tak ponętne fale, że można by pomyśleć, że kroczy po linie i czasami drgnie pośladkami, aby złapać równowagę i nie spaść. To uwodzicielskie drżenie wystarczało, aby zniewolić duszę i uczynić z człowieka więźnia życia i pożądania. Para kruchych goleni pokryta była drobnymi, złotymi włoskami, przypominającymi pole pszenicy pod sierpniowym słońcem, utrzymując jej smukłe, zgrabne ciało. Jej pełne wdzięku ciało mknęło przed nim w parze butów z bawolej skóry, udeptując uliczny asfalt.

Morad był upojony oślepiającym, narkotycznym czarem kobiety i faktem niedostępności, który przyprawiał go o boleści. Pomyślał: Niezła sztuka, hę? Kto jest jej wart? W czym inni mieliby być lepsi ode mnie? Gdyby ten Bóg, który podobno daje te wszystkie dary, wpadł w moje łapy, to ja już wiedziałbym, co z nim robić. Tak jakbym nie łapał się do tego świata.

Wszystkie jego zmysły owładnięte były kwiatami maków. Zdawało się, że nigdy wcześniej ich nie widział, tylko nagle je rozpoznał. Pomyślał radośnie: Opium ma piękne kwiaty. Co za kolor. I dobra z niego rzecz. Maki ją upiększyły.

Znowu przeszyło go gwałtowne pragnienie zapalenia opium. Cały stał się jednym pragnieniem. Pragnął swoją wewnętrzną pustkę zapełnić wonią kobiety, ciężkim dymem opium, zapachem i kolorem maków.

Na chwilę odwrócił wzrok od krwistych kwiatów. Nagle w cieniu drzew przy drodze wydało mu się, że ciało tej kobiety upadło, rozsypując wokół wszystkie swoje krwiste kwiaty i ta upragniona figura przemieniła się w śmieszny, rozklekotany, podziurawiony szkielet, pląsający i zataczający się przed nim. Zebrało mu się na wymioty. Był nieprzytomny.

Morad był oszołomiony, kiedy wierzyciel Żyd, wypatrzył go i kilka razy wykrzyczał przeciągle jego imię. Jak tylko Morad się zatrzymał, ten zeskoczył ze stołka i wpadł na ulicę. Minęło parę sekund a Żyd wierzyciel jeszcze nie przekroczył ulicy. Przyczynił się do tego chevrolet, który szybko przemknął przed nim. Czekał. Minęła chwila, cierpliwość wierzyciela się wyczerpała. Kręcił się niecierpliwie, w oczekiwaniu aż chevrolet przejedzie. Ale wzrok utkwiony miał w Morada, nie spuszczał z niego, ślepych, krecich, oczu.

Morad przystanął na chodniku po drugiej stronie ulicy, zbierając wszystkie swoje siły, oczekiwał zmierzenia się z upartym sprzedawcą. Zapomniał już o morfinowym zapachu, zmysłowej czerwieni maków i pełnym wdzięku ruchu kwiatów z mięsa, zamiast tego dwu tomanowe czerwone banknoty wyrosły mu przed oczami. Poczuł na ustach wykrzywiającą usta gorzkość skąpstwa. W głowie mu się zagotowało. Uświadomił sobie, że wszyscy na ulicy są jego wrogami. Powiedział do siebie: Skurwysynu, prędzej niebo na ziemie zejdzie niż dam ci złamanego grosza. Podejdź i zobacz… nie mam. Nie dam!

Chevrolet mignął ulicą. Wierzyciel utrzymywał wzrok na Moradzie, jak wytrawny myśliwy celujący w zwierzynę pośród gęstych traw. Pomyślał sobie: Ty nieznośny muzułmaninie, nie dam ci tak po prostu zwiać. Jak cię dorwę, zedrę ci spodnie na oczach ludzi, żebyś wiedział, że pieniędzy Jakuba nie wyrzuca się w błoto.

Wierzyciel jednak nie dotarł na środek ulicy, bo na drogę wjechała dziesięciokołowa ciężarówka załadowana mąką i potrąciła go. Zanim jeszcze rozległ się dźwięk gwałtownego hamowania, koła ciężarówki ciągnęły jego trupa po ziemi przez kilka metrów. Korpus Jakuba był całkiem zmiażdżony, a nogi były poskręcane jak wełna przypalona ogniem.

Morad odetchnął obojętnie, wsadził ręce w kieszenie spodni, nie ruszając się z miejsca wziął głęboki oddech. Ulżyło mu. Mogłoby się zdawać, że nic się nie wydarzyło. Wierzyciel leżał rozgnieciony na środku ulicy, jak pająk pod kopytami tłustego wielbłąda. Już nie bał się przejść przez ulicę. Powiedział sobie: Droga wolna i bezpieczna. Co ja mam do tego. Chciał nagromadzić. Teraz dwa tomany stały się ‘halal’.

W mgnieniu oka wokół ciężarówki zgromadził się gęsty tłum ludzi - jak mrówki rojące się wokół połyskującego i gnijącego trupa pluskwy. Strach przed zobaczeniem śmierci zmieniał im twarze. Było jasne, że w normalnym, bezstresowym życiu mają nieco inne wyrazy twarzy. Ludzie opuścili swoje domy w obawie przed śmiercią i samotnością, szukając schronienia w falującym tłumie. Teraz, z wielkiego strachu tracili zmysły.

Morad pomyślał: Jak zarżnie się kurę, a jej wypatroszone bebechy rzuci żywym kurom, te walczą między sobą do momentu aż jedna z nich je przechwyci i zje gdzieś na boku, w spokoju. Ale czy ci ludzie nie boją się własnej śmierci?

Powoli wmieszał się w tłum, trzymając dłonie w kieszeniach spodni. W tym czasie ciężarówka jeździła w przód i w tył aż zjechała z ciała Jakuba. Skrzepy krwi i kawałki połamanych kości czaszki, które oblepiały grube opony, teraz walały się po ziemi. Czarna, zakrzepła krew rozpłynęła się na płytkach chodnikowych, wsiąkając w ich szczeliny. Między potrzaskanymi kośćmi można było dojrzeć też białą, jak białko jajka, substancję w kolorze miodu, zanieczyszczoną zakrzepłą krwią.

Moradowi zbierało się na wymioty. Ziewnął przeciągle i przypomniał sobie o opium. Ukradkiem wycofał się ze zbiegowiska, udał się w stronę zacisznej piwnicznej kawiarni.

Dopadło go zmęczenie. Trzymał ręce w kieszeniach spodni, ramiona miał cofnięte, a klatkę piersiową wysuniętą. Zaczął sobie gwizdać pod nosem. Mogłoby się zdawać, że nie ma na ulicy nikogo poza nim. Nogi zaczęły mu ciążyć. Wszystkimi swoimi nerwami odczuł trzeźwość, drażniące uczucie. Przystanął na chwilę i nie przestając gwizdać, odwrócił głowę. Zakręt i tłum zasłoniły ciężarówkę. Ruszył dalej.

Wzrok miał wbity w ziemię, zaczął się zastanawiać: Skurwysyny, wytargały całkiem moje nerwy.

Splunął gęstą i lepką, jak surowe białko jajka, śliną na asfalt ulicy. Myślał dalej: Niezła z niej była sztuka. Ach, gdyby człowiek mógł je rozebrać, to byłoby coś.

Kopnął pudełko po papierosach Gorgan , które pojawiło się pod jego nogami, po asfalcie, schylił się i podniósł je, żeby otworzyć. Było puste. Wściekły wrzucił je w brudną wodę ścieku, który wił się jak jadowity wąż przy ulicy. Powiedział pod nosem: Kurwa! Gdybym miał farta w tym kraju, żeby mój los był jak tych lepszych ode mnie.

Wpatrując się w pudełko po papierosach płynące ściekiem, uderzył głową w drzewo.
Ja cię pieprzę!

Zmieniając kierunek, wtopił się w tłum. Trącał innych i był trącany. Nie zwracał na nic uwagi. Poczuł w sobie rodzaj beztroski i swobody. Czuł się lekki. Znowu był sam. Ludzie, którzy go mijali, nie istnieli dla niego. Byli dla samych siebie. On też był dla samego siebie. Ani klakson automobilu, ani ludzka wrzawa, nic nie docierało do jego uszu. Był sam, samiuteńki.

Nagle, obok niego przemaszerowała kobieta. Drgnął, obrócił głowę. Ujrzał tą samą smukłą piękność wychodzącą ze sklepu z pasmanterią, tak samo jędrne i kształtne pośladki, z wytatuowanymi na mięśniach, strojącymi miny, kwiatami maków i tą morfinową woń, roztaczającą się za nią i znikającą. Jednakże tym razem, był to zapach potrzaskanych kości czaszki, zmiażdżonego mózgu i czarnej zakrzepłej ludzkiej krwi.


*******

Wszelkie prawa zastrzeżone. Jeśli chcesz skopiować to spytaj.

piątek, 21 maja 2010

Krótki życiorys Czubaka


Autor do swoich opowiadań dobiera postaci z najniższych warstw społeczeństwa. Precyzyjnie odtwarza potoczną perszczyznę, dokładnie opisuje miejsca i zachowania postaci. Detale tła są sprowadzone do minimum i rzadko słyszymy moralizatorski głos.

Tłumaczył na perski między innymi: Szekspira, Balzaca.

Sadeq Czubak (Sierpień 5, 1916—Lipiec 3, 1998) 


Ojciec Czubaka był zamożnym kupcem, handlującym głównie z Indiami i Wielką Brytanią. Czubak ukończył elementarną szkołę w Buszehr i w Szirazie, a szkołę średnią w Amerykańskim College w Teheranie, gdzie uczył się języka angielskiego. W 1937 został wynajęty przez Ministerstwo Edukacji do nauki w Szkole Szerafat w Chorramszahr. Rok później trafił do wojska, gdzie zajmował się tłumaczeniami z języka angielskiego w Głównej Siedzibie Sił Zbrojnych w Teheranie. Potem w 1940 został zatrudniony jako kasjer dla Ministerstwa Finansów a później jako tłumacz dla amerykańskich doradców finansowych, którzy przybyli do Iranu. Po II wojnie światowej Czubak nauczał angielskiego w różnych instytucjach i szkołach. Od 1949 był zatrudniony w angielsko- irańskim przedsiębiorstwie naftowym, a po nacjonalizacji przemysłu naftowego w 1951 kontynuował pracę dla Krajowego Irańskiego Przedsiębiorstwa Naftowego, jako dyrektor biblioteki aż do 1974, kiedy to przeszedł na emeryturę. Czubak spędził na początku swojej emerytury kilka lat w Anglii a w 1979 przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie żył do końca życia w El Cerrito, niedaleko Berkeley, w Kalifornii.