sobota, 23 października 2010

~Klatka

Sadeq Chubak
tłum. Magda Galas

Przy chodniku, na krawędzi skutego lodem rynsztoku stała klatka pełna kur: wykastrowanych kogutów, zwyczajnych, zielononóżek, cętkowatych, jarzębiatek, czubatek, kremowych, z krótkim ogonem, krótkonogich i nieopierzonych kurcząt.
W rynsztoku w lód wmieszały się herbaciane fusy, skrzepnięta krew z sokiem z granatów i winogron, skórka pomarańczy, suche, pożółkłe liście razem z łajnem.
Przy rynsztoku, obok klatki był dół, wypełniony zakrzepłą, zamarzniętą krwią, na którą rzucono kurze pióra, zgniłą brukiew, pety, odcięte kurze łebki, łapki i końskie łajno.

Dno klatki było wilgotne od odchodów kur, pokryte nimi. Z odchodami zmieszane  były łuski prosa, plewy i pył. Łapki, pióra kur i kogutów były wilgotne. Wilgotne od odchodów. Było im ciasno. Wszystkie ocierały się o siebie. Były posklejane ze sobą jak ziarna kukurydzy. Nie miały miejsca, żeby przysiąść. Nie miały miejsca, żeby stanąć. Nie miały miejsca, żeby przysnąć. Dziobały się nawzajem po łbach, ciągnęły się za grzebienie. Nie miały miejsca. Wszystkie stukały się łbami. Wszystkim było ciasno. Wszystkim było zimno. Wszystkie były wygłodniałe. Wszystkie były dla siebie obce. Wszędzie śmierdziało. Wszystkie na coś czekały. Wszystkie były do siebie podobne a los żadnej z nich nie był lepszy od drugiej.

Te, które oberwały po głowie, chowały łby pod pióra skrzydeł przy łapach i chcąc nie chcąc zanurzały dzioby w odchodach na dnie klatki. Wtedy nie mając innego wyjścia, dziobały łuski prosa. Te, które nie mogły dostać się na dno klatki, dziobały pręty, gapiąc się na zewnątrz. Nie niosło to ze sobą żadnych korzyści, nie było jak uciekać. Nie było nawet gdzie żyć. Ucieczki nie umożliwiał ani rogowy dziób, ani łapy, ani gniewne gdakanie, ani siła i napór, ani wzajemne dziobanie sobie łbów.

Ale zajmowało je to. Świat zewnętrzny był dla nich obcy i bezlitosny. Ani ich wzrok pełen bólu, ani piękno ich piór i skrzydeł nie pomagało.

Wierciły się, zanurzając dzioby w odchodach i pijąc wodę z potłuczonej miski tuż przy klatce, podnosząc w podziękowaniu łby, gapiły się na zakłamany, sarkastyczny i drwiący sufit klatki. Delikatne krtanie wstrząsały się połykając wodę.

Nawet kiedy drzemały, wszystkie na coś czekały. Były skołowane i bezużyteczne. Zniewolone. Nie było gdzie żyć i dokąd uciekać. Nie było wyjścia z tej kloaki. Zbiorowo skazane na zimno, obcość, samotność, oczekiwanie.

Nagle,  gwałtownym szarpnięciem otwarły się drzwiczki klatki. Ogorzała, brudna, o nabrzmiałych żyłach i zrogowaciałej skórze złowroga ręka wparowała do klatki, przebierając między współwięźniami. Okrutna, gniewna i obojętna ręka wznieciła rwetes w środku, zbierając żniwa. Współwięźniowie poczuli znajomy zapach śmierci. Wpadli w panikę, trzepotali skrzydłami, ukrywali się pod skrzydłami i piórami. Ręka nad ich głowami obracała się i wprawiała w drżenie, niczym silny magnes opiłki żelaza. Ręka docierała do każdego zakamarka, a wzrok z zewnątrz sterował nią jak radar, chwycił u nasady skrzydeł młodego, smarkatego kurczaka i wyciągnął go stamtąd. Ręka z ćwierkającym i walczącym kurczakiem podniesionym powyżej innych kur i kogutów nie zdążyła nawet opuścić klatki, jak pozostałe wróciły do skubania, obrywania po łbach w swojej kloace, zawieszając wzrok poza klatką. Były zmarznięte, głodne, zdumione, obce i czekające na coś. Zerkały na siebie nieufnie, obojętnie, na swoim miejscu, drapały się łapkami.

Na zewnątrz, przy klatce, ostrym, starym nożem poderżnięto kurczakowi gardło. Krew wypłynęła na zewnątrz. Kury i koguty widziały to z wnętrza klatki, gdakały. Z uporem dziobały pręty, ale pręty klatki były twarde. Pręty pokazywały świat zewnętrzny, ale nie wypuszczały. Z ciekawością i strachem, bezradnie zerkały na cieknącą krew, dopiero co oswobodzonego współwięźnia. Ale nic z tego nie wynikało. Było co było. Wszystkie zamilkły, kurz śmierci oprószył klatkę.

W tym samym momencie czerwony kogut o lśniących, błyszczących piórach, umazał dziób w odchodach, po czym podniósł go w górę by dziobnąć grzebień cętkowatej kury. Momentalnie kurka przysiadła i zwinnie ją dosiadł. Kura poturbowana i bezradna położyła się w kloace po czym wstała na nogi. Zatrzęsła się i otrzepała pióra, po czym zaczęła dziobać ziarno. Zatroskała się. Chwilę postała, po czym wróciła do dziobania.

Rozległo się gdakanie i zawodzenie kury. Jakiś czas kręciła się wokół własnej osi, po czym zlękniona przykucnęła szybko i wyrzuciła z siebie w kloakę klatki krwiste, galaretowate jajko bez skorupki. Ogorzała, brudna, o nabrzmiałych żyłach i zrogowaciałej skórze złowroga ręka przeszyła powietrze klatki i wyciągnęła jajko z tej gnojówki. W tym samym momencie na zewnątrz klatki otworzyły się jak grób usta, które je połknęły. Współwięźniowie otępiale patrzyli przed siebie.




***


Wszelkie prawa zastrzeżone, chcesz skopiować, spytaj.

1 komentarz:

  1. i tak jest od zawsze. nic się nie zmienia.

    wienczyslaw

    OdpowiedzUsuń