czwartek, 27 maja 2010

Krwiste kwiaty

Sadeq Chubak
tłum.Magda Galas

Morad stał pośrodku zatłoczonej ulicy. Zdjął z siebie marynarkę, którą sprzedał Zarii właścicielce pasmanterii. Czuł, że razem z marynarką ściąga z ramion społeczne zakłamanie i ograniczenia. Wypełniło go, nieznane dotąd uczucie wolności. Nieznacznie poruszył rękoma i  poczuł ulgę z myślą, że może żyć bez marynarki.

Wraz z myślą o posiadaniu dziesięciu tomanów  w kieszeni spodni ze sprzedaży marynarki, obudziło się w nim gwałtowne pragnienie. Był to głód alkoholowy i głód opiumowy, którego od wczoraj do tej chwili nie zaspokajał. Bez odurzającej dawki, nerwy wiotczały mu jak suche szczapki. Dreszcz odurzenia był wszystkim czego pragnął w tej chwili, wszystkim co zaprzątało mu głowę. Oczami wyobraźni widział jak przykleja podwójną działkę do cybucha fajki i na jednym wdechu wypala ją do końca. Czerpał prawdziwą przyjemność z tej myśli, w przedziwny sposób uspokajała ona jego nerwy. Wydał z siebie przeciągłe, głośne ziewnięcie, które od razu zmieszało się z wrzawą tłumu, zostawiając mu w zmysłach obietnicę rozkoszy i łagodności. Oczy zwilgotniały mu od łez.

Morad nic w życiu nie posiadał. To, co składało się na jego byt to: worek ruchomych kości, nagłe olśnienie zmieszane z dręczącym pesymizmem i zmurszałą wiedzą, która do niczego nie mogła się przydać. Miał nieustającą gonitwę myśli, miotał się od jednej do drugiej, nie potrafiąc na żadnej z nich się skupić.

Był jak niechlujna łata naszyta na cuchnącym rozporku społeczeństwa. Prowadził tam życie na pograniczu życia, jak wesz, ale tak czy siak, to nie było prawdziwe życie. Pewnie dlatego nie był w stanie nagiąć się do wymagań ludzi. Lata świetlne dzieliły jego radości, jego bolączki i jego myśli od innych. Traktował własne męczarnie jak swoje radości, były nierozdzielną częścią jego egzystencji. Obrzydzali go ludzie, nawet noworodki. Przywykł do samotności. Nawet  w najbardziej zatłoczonych miejscach czuł się samotny i prawie nie zwracał uwagi na kogokolwiek wokół. Morad nikogo nie widział i nie chciał zobaczyć. Zbudował wokół siebie skorupę, na kształt skorupki kurzego jajka i wił się wewnątrz. Czasami dostawał nagłego wstrząsu. Chcąc nie chcąc uświadamiał sobie obecność innych, kiedy czuł taką potrzebę. Widział, że wszyscy mają wszystko, a nawet, to co zbędne. Szybko jednak wyśmiewał tę myśl w duchu, ospale i ozięble kołysał głową na wszystkie strony, jak wąż, który ocknął się ze snu. Zapominał o wszystkim. Nie miały dla niego znaczenia takie pojęcia jak: honor, wstyd, moralność, religia, prawdomówność czy łgarstwo, bycie w porządku, zwracanie uwagi na obietnice własne czy ludzkie. Nie miał związanych rąk niczym, poza własnymi pragnieniami. Nawet gdyby były chwilowe. Kiedy je zaspokajał, czuł jeszcze mocniej ich absurdalność. W tym momencie był ich niewolnikiem. Szukał ich zachłannie. Zaspokajanie pragnień odwracało uwagę od przeszłych i przyszłych trosk i żali.

Jak miałby teraz uniknąć spotkania z Żydem wierzycielem, który był właścicielem sklepu na rogu ulicy? Morad spoglądał z pewnej odległości na sklep Żyda, widział jak ten przycupnął na taborecie niczym orzeł przed swoim kramem. Morad poczuł skurcz w sercu po czym się zamyślił.

Nie robi mi różnicy jeśli ten żydowski gnój na oczach wszystkich złapie mnie za kołnierz i zażąda zwrotu kasy. Czy dotychczas już setki razy tak się pieklił? Jeśli będę zwracał uwagę na garść tych osłów, jaka będzie różnica między mną a nimi? Lekceważą to, że jestem takim samym człowiekiem jak oni, który żyje wśród nich, ma brzuch, ma pragnienie i tysiąc innych potrzeb, nie dają po sobie poznać, że każdy ma żony ślubne i nieślubne . Nie boję się tych gnojków. No i co? Jak zaczniemy się kłócić, to zaraz zgromadzą się gapie. Kobiety pomyślą: „Jaki przystojny młodziak! Przespałabym się z nim”. Ale czy jakaś podejdzie i powie: „Chodźmy do mnie do domu” ? Do mnie, który nie mam marynarki, nie myłem się od miesięcy, nie mam żadnego statusu społecznego, ani majątku, ani sławnych rodziców? Kto takiego poważnie traktuje? A mężczyźni pewnie powiedzą, że w każdym calu jest chamskim zbirem. Obrzucimy się stekiem przekleństw, a potem rozejdziemy w swoje strony. Nie zmienia to faktu, że potrzebuję pieniędzy. Muszę za nie wyżyć. Było nie było straciłem te papierki, od których zależy moje życie. Zapaliłbym lepiej opium i napił się araku do syta, przespał z Mahin w jej domu. Do diabła z nim… wmieszam się w tłum i wymknę się. Przy swoich ślepawych oczach nie ma szans zobaczyć mnie o zmierzchu.

Młoda, piękna, smukła, uwodzicielska kobieta z klasą - Morad nawet nie marzył, żeby kiedykolwiek w życiu dotknąć jej sukienki wiszącej na wieszaku w pralni - przemknęła obok niego, roztaczając wokół siebie morfinową woń perfum. Momentalnie, jedno z pragnień drgnęło w Moradzie, jak poruszone iskrą prądnicy. Wciągał woń perfum na tyle ile miał miejsca w płucach. Z niechęcią wydychał je na zewnątrz. Zapach ten tak długo utrzymywał w klatce piersiowej, aż dopadał go atak kaszlu. Woń jej perfum magnetyzowała jego zmysły jak morfina. Pachniała palonym opium wymieszanym z tynkturą. Poczuł się jakby wciągnął porządnego macha z fajki. Zagotowało mu się w głowie, a obezwładniające pragnienie wypełniło go po czubki palców. Nie wiadomo skąd to pragnienie pochodziło i czego chciało. Pragnienie mieszające się z zazdrością, ubóstwem, pożądaniem i żądzą, ale nie będące żadnym z nich. Wcięcie w talii, delikatne ramiona i twarde pośladki, były tak perfekcyjne, że jedynie rzeźbiarz w zapomnianym przez Boga miejscu, w separacji od kobiet, dla własnej uciechy stworzyłby coś podobnego.

Maki na jej zwiewnej i obcisłej sukience, która opinała ciało, zdawały się być wytatuowane prosto na skórze. Najdrobniejszy ruch jej nagiej, kształtnej nogi, wprawiał kwiaty w żywy, uwodzicielski pląs, a ten wprawiał w drżenie serce mężczyzny. Każdy pojedynczy kwiat kołysał się pożądliwie, wchodził z nim w rozmowę, po czym stroił miny, odwracał się i zostawiał niezaspokojonego. Kobieta zdawała się być naga, a krwiste kwiaty z płatkami w kolorze opium jakby były wytatuowane na jej mięśniach, na jej pośladkach i na jej talii. Człowiek pragnął bez przerwy podążać za nią, wdychać morfiniczny zapach jej perfum, karmić oczy widokiem strojących miny kwiatów z żywego mięsa - kwiatów na świeżym, gładkim i ciepłym mięsie.

Pełen wdzięku ruch jej pośladków, sprawiał, że kwiaty unosiły się w górę i dół jak zawór w silniku samochodowym - gdzieniegdzie bardziej, gdzieindziej mniej, ale w każdym miejscu tak samo atrakcyjnie, wymownie i zniewalająco.

Od jej talii rozchodziły się tak ponętne fale, że można by pomyśleć, że kroczy po linie i czasami drgnie pośladkami, aby złapać równowagę i nie spaść. To uwodzicielskie drżenie wystarczało, aby zniewolić duszę i uczynić z człowieka więźnia życia i pożądania. Para kruchych goleni pokryta była drobnymi, złotymi włoskami, przypominającymi pole pszenicy pod sierpniowym słońcem, utrzymując jej smukłe, zgrabne ciało. Jej pełne wdzięku ciało mknęło przed nim w parze butów z bawolej skóry, udeptując uliczny asfalt.

Morad był upojony oślepiającym, narkotycznym czarem kobiety i faktem niedostępności, który przyprawiał go o boleści. Pomyślał: Niezła sztuka, hę? Kto jest jej wart? W czym inni mieliby być lepsi ode mnie? Gdyby ten Bóg, który podobno daje te wszystkie dary, wpadł w moje łapy, to ja już wiedziałbym, co z nim robić. Tak jakbym nie łapał się do tego świata.

Wszystkie jego zmysły owładnięte były kwiatami maków. Zdawało się, że nigdy wcześniej ich nie widział, tylko nagle je rozpoznał. Pomyślał radośnie: Opium ma piękne kwiaty. Co za kolor. I dobra z niego rzecz. Maki ją upiększyły.

Znowu przeszyło go gwałtowne pragnienie zapalenia opium. Cały stał się jednym pragnieniem. Pragnął swoją wewnętrzną pustkę zapełnić wonią kobiety, ciężkim dymem opium, zapachem i kolorem maków.

Na chwilę odwrócił wzrok od krwistych kwiatów. Nagle w cieniu drzew przy drodze wydało mu się, że ciało tej kobiety upadło, rozsypując wokół wszystkie swoje krwiste kwiaty i ta upragniona figura przemieniła się w śmieszny, rozklekotany, podziurawiony szkielet, pląsający i zataczający się przed nim. Zebrało mu się na wymioty. Był nieprzytomny.

Morad był oszołomiony, kiedy wierzyciel Żyd, wypatrzył go i kilka razy wykrzyczał przeciągle jego imię. Jak tylko Morad się zatrzymał, ten zeskoczył ze stołka i wpadł na ulicę. Minęło parę sekund a Żyd wierzyciel jeszcze nie przekroczył ulicy. Przyczynił się do tego chevrolet, który szybko przemknął przed nim. Czekał. Minęła chwila, cierpliwość wierzyciela się wyczerpała. Kręcił się niecierpliwie, w oczekiwaniu aż chevrolet przejedzie. Ale wzrok utkwiony miał w Morada, nie spuszczał z niego, ślepych, krecich, oczu.

Morad przystanął na chodniku po drugiej stronie ulicy, zbierając wszystkie swoje siły, oczekiwał zmierzenia się z upartym sprzedawcą. Zapomniał już o morfinowym zapachu, zmysłowej czerwieni maków i pełnym wdzięku ruchu kwiatów z mięsa, zamiast tego dwu tomanowe czerwone banknoty wyrosły mu przed oczami. Poczuł na ustach wykrzywiającą usta gorzkość skąpstwa. W głowie mu się zagotowało. Uświadomił sobie, że wszyscy na ulicy są jego wrogami. Powiedział do siebie: Skurwysynu, prędzej niebo na ziemie zejdzie niż dam ci złamanego grosza. Podejdź i zobacz… nie mam. Nie dam!

Chevrolet mignął ulicą. Wierzyciel utrzymywał wzrok na Moradzie, jak wytrawny myśliwy celujący w zwierzynę pośród gęstych traw. Pomyślał sobie: Ty nieznośny muzułmaninie, nie dam ci tak po prostu zwiać. Jak cię dorwę, zedrę ci spodnie na oczach ludzi, żebyś wiedział, że pieniędzy Jakuba nie wyrzuca się w błoto.

Wierzyciel jednak nie dotarł na środek ulicy, bo na drogę wjechała dziesięciokołowa ciężarówka załadowana mąką i potrąciła go. Zanim jeszcze rozległ się dźwięk gwałtownego hamowania, koła ciężarówki ciągnęły jego trupa po ziemi przez kilka metrów. Korpus Jakuba był całkiem zmiażdżony, a nogi były poskręcane jak wełna przypalona ogniem.

Morad odetchnął obojętnie, wsadził ręce w kieszenie spodni, nie ruszając się z miejsca wziął głęboki oddech. Ulżyło mu. Mogłoby się zdawać, że nic się nie wydarzyło. Wierzyciel leżał rozgnieciony na środku ulicy, jak pająk pod kopytami tłustego wielbłąda. Już nie bał się przejść przez ulicę. Powiedział sobie: Droga wolna i bezpieczna. Co ja mam do tego. Chciał nagromadzić. Teraz dwa tomany stały się ‘halal’.

W mgnieniu oka wokół ciężarówki zgromadził się gęsty tłum ludzi - jak mrówki rojące się wokół połyskującego i gnijącego trupa pluskwy. Strach przed zobaczeniem śmierci zmieniał im twarze. Było jasne, że w normalnym, bezstresowym życiu mają nieco inne wyrazy twarzy. Ludzie opuścili swoje domy w obawie przed śmiercią i samotnością, szukając schronienia w falującym tłumie. Teraz, z wielkiego strachu tracili zmysły.

Morad pomyślał: Jak zarżnie się kurę, a jej wypatroszone bebechy rzuci żywym kurom, te walczą między sobą do momentu aż jedna z nich je przechwyci i zje gdzieś na boku, w spokoju. Ale czy ci ludzie nie boją się własnej śmierci?

Powoli wmieszał się w tłum, trzymając dłonie w kieszeniach spodni. W tym czasie ciężarówka jeździła w przód i w tył aż zjechała z ciała Jakuba. Skrzepy krwi i kawałki połamanych kości czaszki, które oblepiały grube opony, teraz walały się po ziemi. Czarna, zakrzepła krew rozpłynęła się na płytkach chodnikowych, wsiąkając w ich szczeliny. Między potrzaskanymi kośćmi można było dojrzeć też białą, jak białko jajka, substancję w kolorze miodu, zanieczyszczoną zakrzepłą krwią.

Moradowi zbierało się na wymioty. Ziewnął przeciągle i przypomniał sobie o opium. Ukradkiem wycofał się ze zbiegowiska, udał się w stronę zacisznej piwnicznej kawiarni.

Dopadło go zmęczenie. Trzymał ręce w kieszeniach spodni, ramiona miał cofnięte, a klatkę piersiową wysuniętą. Zaczął sobie gwizdać pod nosem. Mogłoby się zdawać, że nie ma na ulicy nikogo poza nim. Nogi zaczęły mu ciążyć. Wszystkimi swoimi nerwami odczuł trzeźwość, drażniące uczucie. Przystanął na chwilę i nie przestając gwizdać, odwrócił głowę. Zakręt i tłum zasłoniły ciężarówkę. Ruszył dalej.

Wzrok miał wbity w ziemię, zaczął się zastanawiać: Skurwysyny, wytargały całkiem moje nerwy.

Splunął gęstą i lepką, jak surowe białko jajka, śliną na asfalt ulicy. Myślał dalej: Niezła z niej była sztuka. Ach, gdyby człowiek mógł je rozebrać, to byłoby coś.

Kopnął pudełko po papierosach Gorgan , które pojawiło się pod jego nogami, po asfalcie, schylił się i podniósł je, żeby otworzyć. Było puste. Wściekły wrzucił je w brudną wodę ścieku, który wił się jak jadowity wąż przy ulicy. Powiedział pod nosem: Kurwa! Gdybym miał farta w tym kraju, żeby mój los był jak tych lepszych ode mnie.

Wpatrując się w pudełko po papierosach płynące ściekiem, uderzył głową w drzewo.
Ja cię pieprzę!

Zmieniając kierunek, wtopił się w tłum. Trącał innych i był trącany. Nie zwracał na nic uwagi. Poczuł w sobie rodzaj beztroski i swobody. Czuł się lekki. Znowu był sam. Ludzie, którzy go mijali, nie istnieli dla niego. Byli dla samych siebie. On też był dla samego siebie. Ani klakson automobilu, ani ludzka wrzawa, nic nie docierało do jego uszu. Był sam, samiuteńki.

Nagle, obok niego przemaszerowała kobieta. Drgnął, obrócił głowę. Ujrzał tą samą smukłą piękność wychodzącą ze sklepu z pasmanterią, tak samo jędrne i kształtne pośladki, z wytatuowanymi na mięśniach, strojącymi miny, kwiatami maków i tą morfinową woń, roztaczającą się za nią i znikającą. Jednakże tym razem, był to zapach potrzaskanych kości czaszki, zmiażdżonego mózgu i czarnej zakrzepłej ludzkiej krwi.


*******

Wszelkie prawa zastrzeżone. Jeśli chcesz skopiować to spytaj.

3 komentarze:

  1. "ROSICZKA W DZBANIE"

    bez płaszcza marzł w ogniu
    co topił srebrniki mu w trzewiach
    nie dla psa mięso kwieciste

    OdpowiedzUsuń
  2. Marat na potrzeby magisterki, żeby było o co spór toczyć:) a imię zostawiłam tu w oryginale, bo jak się da MArata to pojawia się niepotrzebnie dużo skojarzeń niekoniecznie odpowiadających Czubakowemu założeniu.

    OdpowiedzUsuń